Prolog

***

          Wyjrzałam przez okno promu. Płynęłam już dobre parę godzin, toteż widok wyłaniającego się zza horyzontu portu był dla mnie pewnego rodzaju zbawieniem - nie znosiłam długich podróży, a z racji tego, że Jorvik jest wyspą na środku oceanu, niemalże każdy wyjazd to godzenie się z długą i męczącą drogą. Schowałam książkę do plecaka, wstałam i podeszłam do mojego wierzchowca, który od razu przerwał poranny posiłek. 
- Już dobrze, za niedługo będziemy na miejscu. - Pogładziłam konia po szyi i sięgnęłam po jego sprzęt. Darkshadow, bo tak nazywał się mój czterokopytny towarzysz, również nie był fanem długotrwałych wyjazdów, więc widok mnie szykującej się do wyjścia na ląd, od razu sprawił, że uniósł z zadowoleniem głowę. Wiedziałam, że potrzebował ruchu, więc od razu po wyjściu z promu i przywitaniu się z przyjaciółmi miałam zamiar zabrać go na przejażdżkę. Założyłam ogierowi kantar, schowałam ostatnie rzeczy do plecaka i podeszłam do wyjścia, by jak najszybciej wydostać się z małego statku.



***


          Drzwi wyjściowe z promu otworzyły się, a klapa opadła, tworząc niewielki mostek, który umożliwił mi wyjście do portu. Zarzuciłam na ramię plecak i cmoknęłam w stronę Darkshadowa. Wierzchowiec ruszył za mną energicznym stępem, a ja zaczęłam kierować się w stronę schodów prowadzących do miasta. Od razu zdziwiła mnie wszechobecna cisza. Nie słyszałam żadnych głosów, szmerów, stukotów kopyt czy muzyki, którą zawsze o tej godzinie było słychać z pobliskiej dyskoteki. Tylko ja, koń oraz zimny wiatr uderzający o skały i mury miasteczka. Fort Pinta wieczorem zawsze tętnił życiem, cudem było natrafić na jakiekolwiek miejsce w nim, gdzie nie było żadnego znaku życia. Z drugiej strony... Pamiętam ten dzień, gdy wyjeżdżałam z wyspy. Tłumy ludzi, którzy życzyli mi powodzenia w zawodach, w których miałam startować. Hah, wiele osób obiecywało mi jakąś niespodziankę po powrocie, więc co jeśli to jedynie jej część? Wielka cisza, która zostanie zakończona widokiem ludzi wybiegającymi z kryjówek? Odgarnęłam długie, czarne włosy z oczu, poprawiłam okulary i z uniesioną głową udałam się w stronę fortu.


***

          Cała okolica otoczona była delikatną mgiełką. W tle zapalonych, świecących bladożółtą poświatą latarni nie można było dostrzec nikogo. Obejrzałam się wokół siebie i postanowiłam zaprowadzić wierzchowca do stajni, by móc rozejrzeć się w spokoju po mieście. Po drodze nie natrafiłam na żadne, żywe stworzenie a jedyne co słyszałam, to odgłos stukających końskich kopyt o twarde podłoże. Nie było nawet mew czy gołębi, które zawsze kręciły się w pobliżu kawiarni z nadzieją, że ktokolwiek rzuci im kawałek chleba. Spojrzałam się na Darkshadowa. On również odczuwał niepokój. Stawiał powolne, ostrożne kroki, rozglądając się wokół siebie, jakby przeczuwał, że stało się coś złego. W końcu jednak zaprowadziłam go do boksu i nalałam do poidła świeżej wody ze studni, po czym wyszłam z niedużej stajni w celu zbadania okolicy.



***
          Nerwowo poprawiłam rękaw granatowej marynarki. Całe miejsce było opustoszałe, co więcej, wszystko wyglądało tak, jakby w ciągu zaledwie kilku sekund, wszyscy porzucili swoje obowiązki i rzucili się do ucieczki. Na chodniku przy ścianie dostrzegłam leżące, gotowe do przyklejenia plakaty, obok miejsca, gdzie zazwyczaj przebywał James, leżał stos rozrzuconych dokumentów, a na kilku stolikach przy dyskotece leżały kubki z wylaną kawą i talerzyki z niedojedzonym ciastem. Wszystko było świeże - przynajmniej słodkości, gdyż nie leżały dłużej niż kilka godzin. Byłam zakłopotana, w końcu co mogło skłonić tak ogromną liczbę mieszkańców do tego, by nagle opuścić miasto? Zbadałam niemalże każdy kąt. Zajrzałam nawet do niektórych mieszkań, w których drzwi pozostawiono otwarte - pustka. Tak jak na zewnątrz, wszystko wyglądało, jakby wszyscy nagle spakowali się i wyszli, olewając wszystkie codzienne czynności. W jednym z domów znalazłam nawet zbite, wciąż mokre talerze, które ktoś wyraźnie upuścił ze strachu. Nie mogąc znaleźć żadnego śladu życia, wróciłam do swojego czterokopytnego towarzysza. Byłam zdziwiona, widząc, że zwierzę nawet nie tknęło wody, koń stał jak wyryty w miejscu, wpatrując się w jeden martwy punkt. Podeszłam do niego i pogładziłam jego chrapy. 
- Co ci się dzieje? Nigdy taki nie byłeś. Nawet jak nie miałeś ochoty na picie wody, rozchlapywałeś ją po całym boksie, a teraz? - Odwróciłam głowę, mając nadzieję, że znajdę coś, na co wpatrywał się mój wierzchowiec, ale nic nie zauważyłam. Zorientowałam się za to, że jego końskie oczy świecą delikatną białą poświatą, a z jego źrenic wydobywa się blady dym, który rozświetlał delikatnie ścianę boksu. Po chwili wpatrywania się w niego zamknął oczy, potrząsnął łbem i wszystko wróciło do normy. Może mi coś się przewidziało? Nie, raczej nie. Wpatrywałam się w jego oczy dobre kilkanaście sekund, a gdyby były to jedynie złudzenia, wystarczyłoby mrugnąć, by wszystko wróciło do normy. Wyjrzałam więc przez okno. Z dala uderzył wielki, fioletowy piorun z takim hukiem, że o mało co nie zostałam staranowana przez Darkshadowa. Koń wystraszył się nagłego błysku, przez co stanął dęba i docisnął mnie zadem do jednej ze ścian, a gdy odpuścił omal nie straciłam równowagi. Postanowiłam poczekać, aż się uspokoi i wyruszyć w stronę, gdzie uderzyła błyskawica, może tam znajdę odpowiedź na wszystkie nurtujące mnie pytania.


***

Komentarze

  1. Wow, w twoim blogu świetne jest wszystko, ale to opowiadanie jeszcze lepsze. Błagam o więcej! *^*

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz